Wspomnienia

Zapomniany wpis przedświąteczny

18 lutego 2016

Są takie dni, że nawet kotu pozwalasz zostać w domu na noc i nie musi zakopywać się w kocu na sieni, żeby nie było mu zimno. Dziś jest taki dzień, i chociaż mąż pewnie będzie kichał za parę dni przez kocie kłaki w sypialni, nie miałam serca Tigera dziś wystawiać na przedsionek. Taki piękny ten kociak. Nie mogli piękniejszego mi wyrzucić dobrzy ludzie do ogródka. Jak go Tato zobaczył to powiedział, że taki idealny dla mnie szary, pasować będzie do paneli w domu, bo cały dom mam w szarościach hahaha. A przez grube, ciemne pręgi na łapkach dostał natychmiast imię Tiger. No i tak został. Chciałam zwierzaka, no i ktoś go wyrzucił. Często tak mam, że jak czegoś z głębi serca mi potrzeba to mi się to jakoś magicznie materializuje i nawet za wiele robić nie muszę. Ten tydzień jest cały jakiś właśnie taki magiczny. W poniedziałek świeciło tak pięknie i jasno słońce, że wybrałam się na spacer w odwiedziny do mojej szkoły podstawowej. Szkoła nie do poznania, ale o tym będę pisać innym razem. Swoją drogą jakie to cudne uczucie nie wiedzieć jaka będzie za oknem pogoda po podniesieniu rolet. Może padać, albo nie, chmury mają tysiące różnych opraw i za każdym razem to jest niespodzianka. Nie tak jak w Abu Dhabi. Tam niewiele zaskakuje. Potem jeszcze siłą rozpędu pojechałam do swojego liceum. Miałam przemiłe spotkanie z naszą wychowawczynią, której w jakieś 15 min zdołałam opowiedzieć całe moje postlicealne życie. Chciałam bardzo przeczytać swoją maturę z polskiego, ale okazało się, że Pan Dyrektor lata temu wyczyścił archiwum szkoły i przyjdzie mi umrzeć w niewiedzy dlaczego dostałam słabiutką ocenę mierną za wypracowanie o wojnie, bo jaki inny temat mogłam wybrać. Muszę chociaż odszukać w pamiętniku jaki to był temat dokładnie. Wiem, że wstęp przygotowałam sobie już w domu, gdyby cokolwiek podeszło pod tematykę literatury wojennej. Jako stwierdzony dyslektyk, byłam zwolniona z ortografii i interpunkcji. Na maturze miałam nawet czas napisać wstęp i zakończenie Marcinowi M., siedzącemu ławkę za mną, który dostał 3+ : ). Pisałam wypracowania na piątki. Pamiętniki pisałam nałogowo. Próbną napisałam na 4+. Moja dwója pozostanie zagadką. Szkoda, ale widocznie mogę bez tej wiedzy dalej żyć. Po drodze, nie mogłam nie zajrzeć na salę gimnastyczną, na której trenowałam tyle czasu. Doznałam lekkiego szoku gdy pod schodami, w dokładnie tym samym miejscu, w którym je zostawiłam odchodząc z liceum, stały nasze stare, zdezelowane płotki. Poprosiłam Pana Dyrektora czy mogę je zabrać, bo są już zardzewiałe, obdrapane i bezużyteczne dla szkoły, a dla mnie mają niewypowiedzianą wartość sentymentalną i z przyjemnością je uratuję jako pamiątkę po trenerze Ludwiku i dowód marnych warunków w jakich było dane mi trenować. Cierpliwie czekam na odpowiedź i wierzę, że będę mogła je niebawem odrestaurować.
Tamtego dnia myślałam o sensie moich treningów i przygodzie ze sportem i przyszło mi do głowy, że w sumie to na nic był ten sport. Dziś pomagając w angielskim dowiedziałam się, że w mieście obok prężnie trenuje grupa lekkoatletyczna. Pojechałam na trening, i nie mogłam usiedzieć na miejscu. Trener zaproponował żebym pomogła na wzwyż-u, no to pomogłam. Byłam mega rozentuzjazmowana. Taką halę przy szkole to widziałam kiedyś jedynie w Niemczech. Sama skakałam przez sznurek, a tu piękne płotki, profesjonalny zeskok do wzwyż z prawdziwą poprzeczką, nic tylko trenować. Nigdy nie mówiłam nikomu co wiem o wieloboju i każdej jego dyscyplinie. Nie wiedziałam, że potrafię. Zawsze byłam tylko zawodniczką, nigdy nie byłam po… drugiej stronie medalu. Nie byłam mistrzynią, ale było mi dane uczyć się od dobrych trenerów. Pierwszy raz w życiu poczułam, że mogłabym tę wiedzę techniczną komuś dalej przekazać. Że cała moja nauka nie poszłaby w las. Przypomniałam sobie właśnie, że gdy zachorował nasz trener i był już w bardzo ciężkim stanie, grupa przychodziła do mnie po rozpiski treningowe, korekty. Wszyscy chcieliśmy jakoś zakończyć letni sezon, każdy radził sobie jak mógł. Potem nadeszła niepowetowana strata. Umarł nasz kochany trener Ludwik Zając, pasjonat i znawca i zaczęła się moja tułaczka sportowa i pasmo niepowodzeń, aż do dnia kiedy poznałam Grega Richardsa. Mój pierwszy i ostatni trener, byli na szczycie najważniejszych osób w moim życiu. Przekazać komuś cokolwiek z tej wiedzy jaką od nich dostałam byłoby moim wyrazem wdzięczności i „wyrównaniem sportowych rachunków” :)))) Co za nieprzewidywalne zakończenie roku. Koniec, a za razem początek. Nie pamiętam bardziej intensywnego pobytu w Polsce. To tylko 4 tygodnie tym razem, a tyle się zrobiło. 60-te urodziny Taty i imprezka na 20 osób, z rodzeństwem w komplecie. Była okazja w końcu pobawić się razem i poznać dziewczynę brata oraz niespodziewanego chłopaka siostry. Swoją drogą oboje okazali się wspaniałymi ludźmi. Oby tak dalej 😉 W poniedziałek po imprezowym weekendzie była zaraz operacja Taty po to, żeby uporządkować rozregulowany rytm jego serca. Chciałam kupić dom do remontu na inwestycję, ale na szczęście Ewa poznana x lat temu w pociągu okazała się moim dobrym aniołem odnalezionym na starej wizytówce i jako spec od nieruchomości odradziła mi ten kosmiczny pomysł. Za to ruszyłam dokończenie stodoły obok domu po Babci. Tylko, że zamiast meblować zostawiam wolną przestrzeń, aby działać. Jeden dom mi wystarczy. W stodole będę wyprawiać przyjęcia rodzinne, modlić się, organizować warsztaty jakieś, albo zrobię sklep z meblami. Niby to takie teraz oczywiste, a do tego też musiałam dojrzeć. Suma sumarum znów wiszę na telefonie i internecie szukając wykonawców, cegieł i płytek podłogowych. Dla siebie nic już chyba w życiu nie wyremontuję, bo to takie męczące i absorbujące. Dom zajął mi trzy lata, ale na szczęście było warto, bo dobrze go w nieruchomościach wycenili. Na pewno kasy całej zainwestowanej nie odzyskam nigdy, bo dom nigdy na sprzedaż nie będzie, no i przeinwestowałam robiąc go dla siebie, ale spełnienia i satysfakcji z każdego detalu nikt mi nigdy nie zabierze. Dla mnie uratowanie tego jedynego domu to rezultat bezcenny. Teraz ta świeża historia ze sportem. Jeszcze na targach w Poznaniu pomogłam CocoNat sprzedać jej przepyszne bezglutenowe wypieki. Trochę zraziłam się kazaniem O. Jana i postanowiłam szukać dalej. Miałam fajną rozmowę ze swoim kierownikiem duchowym. Przeżyłam bitwę o Trybunał. Złożyłam tonę zamówień przez internet. Naturalne kosmetyki przez internet, książki przez internet, zabawki, nawet mięso eko z Befsztyk.pl przez internet, bo u nas nigdzie bezglutenowego nie ma. Przede mną rekolekcje i ciąg dalszy obrony praw do myszy. Niezorientowanych zapraszam na facebook Gang Boom Bang. Nawet zawiozłam dwa razy wujka do świetlicy seniora, żeby zapoznał się z ludźmi i nie siedział samotnie całymi dnia i w domu. Przy okazji wysłuchując historii życia i cierpienia jednego z podopiecznych. Ubrałam w światełka czterometrowe choinki przed domem i jedną żywą w domu. Aha, no i przecież jeszcze Święta trzeba zorganizować. Pierwsze w Polsce po remoncie. Pierwsze w Polsce z mężem Australijczykiem/Libańczykiem.

Brak komentarzy

Zostaw odpowiedź

error: Content is protected !!