Rzym, Berlin, Paryż, Londyn w jeden miesiąc, w te wakacje bez wakacji, bo tylko Rzym był wyjazdem prywatnym, a trzy dni w Londynie były za krótkie, żebym mogła się porządnie zrelaksować. Reszta to praca. Targi Bread and Butter w Berlinie, zamówienia nowych kolekcji w Paryżu, spotkania z obiecującymi producentami. Właśnie wracam do domu. Tzn. do Dubaju, ale od kiedy czeka tam na mnie Elias, to powrót jak do domu. Postanowiłam wrócić do regularnego pisania i uczcić tym samym rocznicę tego bloga. Tak, tak. Jestem znów o rok starsza. I mój blog ma już rok. Pojawienie się w moim życiu pięknej miłości, na bazie której weszłam w końcu w normalny, fajny związek, multum pracy dla ambitnej i nieobliczalnej czasowo szefowej, spowodowały, że zaniedbałam pisanie. Mam nadzieję, że wytrwam w postanowieniu powrotu do dawnych przyjemności. Blog jest tą najważniejszą. Za szybą lotniska Charles De Gaulle pada deszcz. Liczę krople na szkle. Dotykam palcami zimnej powierzchni. Za 7 godzin rześkie powietrze zamieni się w ciężki, wilgotny zaduch, którym będę oddychać do września, przez całe arabskie lato. Lubię szare niebo w różnych porach roku. Nie lubię permanentnej szarości Londynu. Paryż mnie uskrzydla, Londyn mnie przygnębia, Berlin mnie spina, Rzym wywołuje za dużo sprzeczności. Dobra, stara Europa. W tym roku definitywnie przestała konkurować z Dubajem. Bo w Dubaju nadal czuję się najlepiej. Nawet w 50 stopniach Celsjusza, co wciąż jest niewielką ceną za stabilną gospodarkę, wysokie pensje, prosto i dobrze zorganizowane życie. Europa się męczy ze zmianą klimatu (lipiec, a było okropnie zimno), z ekonomią (było okropnie drogo), z kryzysem (trudniej się wybić, by osiągnąć sukces), ale ludzie mnie bardzo zaskoczyli swoja życzliwością generalnie. Taksówkarze uczciwi i pomocni, kelnerzy uśmiechnięci i przyjaźni, wszędzie oprócz Rzymu, ale tam męczenie turystów to już miejscowy, najpopularniejszy sport, chyba jak kiedyś walki w Colosseum. Pomimo to uważam, że Europa podniosła poziom “humanitarnej życzliwości” co jednak nie jest wystarczającym dla mnie powodem, by skorzystać z ofert pracy otrzymanych we Francji. Cała ta zawodowa wyprawa zebrała całe moje sklepowe doświadczenie i wzbogaciła je o umiejętność rozmów biznesowych oraz udowodniła, że dobry ze mnie detektyw nowych okazji i możliwości rozwoju. Ciekawa jestem ile z przedstawionych projektów uda się mojej szefowej w tym roku zrealizować. Ja swoje zadanie wykonałam. Pozostaje mi jedynie wypracowanie za biurkiem satysfakcjonującego poziomu asertywności, bo inaczej będę robić drugi etat w nadgodzinach, fundując właścicielowi trzecie Porsche. Jeszcze nie wiem jak tego dokonam, ale muszę zrobić to szybko, zanim szefowa poszerzy moje stanowisko o zadania kolejnych trzech osób, na które ciągle nie ma firma teoretycznie pieniędzy. Przed wyjazdem osiągnęłam rekord produktywności wychodząc z pracy regularnie po 22.00. I nie zamierzam go poprawiać, ani nawet się ponownie do niego zbliżyć, bo jest Elias, jest plaża i jest pisanie…
Do samolotu ustawiła się już długa kolejka, a ja nie umiem oderwać ręki od długopisu. Padła mi bateria w laptopie i przeniosłam się na kawałki białego papieru, wolne w dokumentach, notatkach i moich kalendarzach, bo nawet nie mam przy sobie porządnego zeszytu. Taka ze mnie pisarka! Ale za to składam myśli z łatwością, bo mam wenę i głód pisania. Może przerwy dobrze robią twórczości…
W Europie udało mi się nawiązać nowe kontakty i odnowić te stare z przyjaciółkami, które utknęły na dobre w Londynie. W tych samych zawodach, miejscach pracy, w tych samych wiktoriańskich mieszkaniach z osobnymi kurkami do ciepłej i zimnej wody. Przy nich czułam się jak żeglarka, która wypłynęła samotnie w rejs dookoła świata na łodzi wyścigowej. Na szczęście, i ku mojemu zaskoczeniu, serca i głowy pozostały nam te same i było tak, jakbyśmy spotkały się ponownie w regularnym cyklu Pt. „ Przyjaciółek rozmowy przy winie”, który celowo przerywa nam życie kilkunastomiesięcznymi przerwami. Wczoraj znów udało nam się zupełnie zignorować fakt, że ostatni raz w tym samym gronie rozmawiałyśmy ze sobą rok temu. Bez żadnych przeszkód kontynuowałyśmy ten sam temat. Życie…
Brakuje mi ich bardzo, bo są mądre, różne od siebie, a jednak złączone tym samym językiem, paszportem i doświadczeniem emigracji. Brakuje mi tego zrozumienia i zaufania jakie mam w nich, a które buduje się i zdobywa latami. Wysyłam regularne zaproszenia i emaile, ale nasze życie nabrało tempa, w którym brakuje już czasu na bloga, skypa, odwiedziny, jakąkolwiek odpowiedź. Tym bardziej doceniam fakt, że po tylu latach, w tym samym składzie, cykl rozmów przy winie w pubie na Knightsbridge wciąż trwa…
3256 mil do Dubaju. Podróż potrwa 5 godzin, 46 minut. Przygotowałam pięć jednostronnych kartek A4. Mam o czym pisać. Wiozę ze sobą prezenty urodzinowe. Sesję zdjęciową od Ewy, która przyjechała z Amsterdamu wbić mi do głowy potrzebę spokoju i spełnić moje wielkie marzenie pozowania jej na ulicach Paryża. Nowe zawieszki do bransoletki, a wśród nich wieżę Eiffla, na znak mojej wiecznej miłości do tego miasta, koniczynkę na szczęście, bucik do tanga i literkę E jak Elias i Ewa. W zeszłym roku dałam sobie na urodziny bloga. Dziś przeznaczyłam tę bransoletkę na kolekcjonowanie symboli moich najważniejszych wspomnień. Usunęłam z niej jedynie grawer „ Ewa 4 ever”. Bo nie każda Ewa okazała się w moim życiu na zawsze. O tę Ewę z dzieciństwa przestałam walczyć na sali operacyjnej w styczniu, gdy telefon milczał, choć była jedyną osobą wiedzącą, że tam leżę i się boję. Jak pomóc tej Ewie z Berlina? Bo nie można porzucać przyjaciela, nawet jeśli ten przyjaciel z anioła niosącego zawsze dobrą nowinę zamienił się w wampira wysysającego energię. Nie wiem, co robić! Coraz trudniej zrobić cokolwiek. Wiozę słoiczek miodu i maminą miodówkę dla Eliasa na problemy z sercem i fartuch z wieżą Eiffla, bo Elias teraz codziennie gotuje placuszki z przepisu Dukana. Moje ciało zmotywowało go do pracy nad swoim, kiedyś też szczupłym i wysportowanym. Za 5 godzin zobaczę efekty ostatnich trzech tygodni. On również zobaczy rezultat mojej podróży, niestety odwrotny, w postaci pięciu nadprogramowych kilogramów, przed którymi nie potrafiłam znów się ochronić. Nie byłam w stanie sobie odmówić wspaniałych europejskich węglowodanów. Na szczęście za siłownią też się stęskniłam, więc liczę na to, że szybko odzyskam wagę po Dukanie i wrócę do tanga, bo z Eliasem tańczę mniej niż przed Eliasem, a to niedopuszczalne, ale zrozumiałe. Tango okazało się konfliktem interesów, którego do końca jeszcze nie rozumiem i muszę spokojnie z nim go wyjaśnić, bo chcę żebyśmy oboje nadal tańczyli. Choćby i w tej samej zazdrosnej grupie samotnych harpii, które adorowały samotnego Eliasa, a teraz pokazują mi swoje ostre zęby i niezadowolenie, z faktu, że Elias zakochał się we mnie, zamiast w którejś z ich czcigodnego, tanecznego stada. Do stada przyjęta nie zostałam, chyba przyjęta nie będę i chyba Elias ma z tym jakiś problem. Zupełnie niepotrzebnie, bo na tych wieczorkach milonga wcale nie musimy być parą. Z przyjemnością potańczę z kimś innym i popatrzę, jak on również doskonali swoją technikę. Na razie jestem skutecznie izolowana, a że w tym związku nie zamierzam urządzać dzikich awantur, spokojnie poczekam z rozmową na właściwy moment…
Niech nikt mnie nie pyta jak to się właściwie stało, że na przestrzeni zaledwie ośmiu tygodni z tracącego wiarę w miłość Kopciuszka przemieniłam się w obudzoną ze snu słodkim pocałunkiem Śnieżkę. Tak jak ona, byłam już bliska uczuciowej śmierci. Szarpiąc się ostatkiem sił z samotnością i głodnymi mego ciała wilkami z ciemnego lasu, byłam gotowa poddać się i zaakceptować fakt, że nikt mnie nie chce znów na zawsze. Wtedy Kais poradził mi terapię przez taniec, która okazała się bardzo skuteczna i zakończyła początkiem utęsknionej normalności. I choć klub londyńskich przyjaciółek wybił mi skutecznie rychły ślub z głowy, znów rozważam w sercu taką ewentualność…
1 komentarz
kazdy w zyciu ma dwie szanse jedna stracona i druga aby byc na 100 procent pewnym ze to juz ostatnia.