Jest 21.00. Siadłam do komputera o 9.00 rano. I nie zrobiłam nic, co sprawiłoby mi prawdziwą frajdę, ale znów odkryłam swoją Amerykę. Wygodne i bezpieczne życie rozleniwia! Jakim sposobem kiedyś trenując 3 godziny dziennie, skończyłam studia, jeszcze dorywczo pracując? Jak to się stało, że zarabiam tyle ile moja dentystka w Polsce, rozwieszając ciuchy na wieszakach? Jakim cudem mam basen pod domem, jak kiedyś farelką dogrzewałam zagrzybiałą łazienkę u Babci? Bo było trudno, bo nic nie było, bo bardzo się chciało tego wszystkiego. I ten apetyt napędzał człowieka, gnał do przodu, motywował do działania. Mówi się, że jak człowiek nie idzie do przodu to się cofa. No to ja się właśnie cofam. Wspaniały mąż nie oczekuje, że będę wyglądać jak gwiazda filmowa. Stać mnie na mercedesa więc nie muszę go już mieć, żeby każdemu udowodnić, że mnie na niego stać. W sumie to nie muszę pracować jak powiem, że mam już na prawdę tak porządnie dość. Do Kościoła też chodzić przestałam, bo Bóg nie upomina się o uwagę, nie karze trudnościami. Nawaliłam podejmując wyzwanie, które nie wypaliło. Kiedyś byłoby to po prostu niemożliwe. Dziś wiem, że zaangażowałam się w nie tylko na pól gwizdka, bo mi się zupełnie już po prostu nie chciało. Szok, że można mieć więcej, zacząć myśleć o czesnym dla dzieci, wakacjach na Haiti i sukienkach od Prady w rozmiarze 38, teraz kiedy powinno być łatwiej osiągać sukcesy, na gruncie całego życiowego doświadczenia, a zamiast tego jest totalne wypalenie i obojętność. Wyjdzie, nie wyjdzie, schudnę, nie schudnę, awansują, zwolnią, nieważne. Bo piękny dom, piękny mąż, piękne konto w banku… Podziwiam tych wszystkich, którzy osiągnęli w życiu uczciwie sukces i nie stracili motywacji, ambicji, chęci, potrzeby. Bo mi się nawet nie chce pomalować paznokci, chociaż mam jakieś 20 różnych kolorów w zaschniętych od starości buteleczkach. Szkoda, bo się teraz marnują. Tak jak to, co było kiedyś dla mnie tak ważne. Sprawne, szczupłe ciało, aktywny tryb życia, akcje społeczne, znajomi. Dziś wystarczy mi mąż, telewizor i święty spokój w biurze. I tak oto jest już połowa lutego 2014 roku. Za pięć miesięcy będę mieć oficjalnie 32 lata. Najlepszy czas mojego życia właśnie przecieka mi przez palce. Przed nosem uciekają nowe projekty, jak pociągi w nieznane, a ja siadłam na stacji i tak siedzę, nie mając ochoty już nigdzie dalej jechać, bo chyba już udowodniłam sobie wszystko. Mogłam zrobić magistra, mogłam pokonywać nieopisany strach przed startami, mogłam poznać najfajniejszego faceta w Polsce, mogłam zamieszkać w Dubaju, mogłam zagalopować, mogłam przetrwać w jednej firmie ponad 3 lata, mogłam wyremontować dom Babci, mogłam na Santorinii wyjść za mąż za Księcia. Teraz pora na bycie sobą. Jak bardzo bym tego właśnie chciała. Zaakceptować, że lubię jeść i być gruba po prostu. Zaakceptować, że szkoda zawodowego czasu na cokolwiek, co nie jest związane z architekturą wnętrz i rzucić w cholerę te gry. Zaakceptować, że powinnam rozwijać pisanie, mieszkać na wsi bez telewizora i wyprowadzić się z tej pustyni. Ale… strach przed społeczeństwem, zobowiązania, wygoda, dostatek… Kajdany, którymi przykuta jestem do ławeczki na tej stacji.
Brak komentarzy