Miło wygospodarować 10 min, żeby zajrzeć na własnego bloga. Mój wolny czas rozpłynął się w tym roku jak fatamorgana na pustyni. Dni, tygodnie i miesiące ścigają się z prędkością światła. Kalendarz ten wyścig wygrywa, bo nawet nie pamiętam, co robiłam w zeszły poniedziałek. Z pewnością nie pracowałam. Bo już nie pracuję! Po raz pierwszy w życiu moja praca jest moim hobby. Nie czuję zupełnie upływu czasu przed komputerem, za swoim biurkiem, na telefonie, kreując wizerunek swoich Brandów, a mam ich sporo i wszystkie domagają się mojej uwagi, zaangażowania, miłości. Lubię je bardzo, bo są piękne, mają potencjał i dają się modelować mojej kreatywnej osobowości. Wygląda na to, że odkryłam swoje zawodowe powołanie. Jako Brand manager, w małej firmie z otwartym umysłem, dużymi ambicjami i kilkoma światowymi markami generalnie robię, co uważam za stosowne i potrzebne i to jest super! Ta strona mojej egzystencji w końcu się ustabilizowała i rozjaśniła. Rozkosznie jest wychodzić z pracy po 10 godzinach z poczuciem satysfakcji i pożytecznie wykorzystanego czasu. Z tego punktu w końcu widać szerszy horyzont w moim życiu. I widok zachęca do dalszej wędrówki. Gdzieś po drodze zgubiłam 10 kg i planuję się pozbyć pozostałych zbędnych. Z tego powodu, można stwierdzić, że obecnie jestem w związku z proteinami i jest to najpiękniejszy związek, w jakim było moje ciało kiedykolwiek J Na plaży, co sobotę mam teraz swoją nagrodę za 100 kurczaków i chyba 200 ryb, które zjadłam. Napiszę to jasno i dobitnie. Każdy, kto chce schudnąć na serio, ostatecznie i na zawsze niech wygoogluje Dr. Ducan i wprowadzi wszystko w życie. Wiele razy byłam na diecie jako zawodowy sportowiec, zakompleksiona nastolatka, obżartuch. Za każdym razem, gdy tylko zaczynałam dietę nie mogłam opędzić się od myśli o słodyczach i apetytu na to wszystko, czego akurat jeść absolutnie nie mogłam. Do tego po paru dniach zmniejszonych, zdrowych porcji, czułam irytacje, złość, rozkojarzenie. Generalnie nigdy nie udało mi się osiągnąć upragnionych celów. Ta dieta proteinowa jest rewelacyjnie inna! Nidy nie czułam głodu, nie miałam ochoty na cukier, a włosy i cera zaczęły lśnić po rybkach jak naoliwione. Jedynie czasami czułam spadek energii, bez względu na to ile zjadłam, ale teraz organizm już się przeprogramował zupełnie na tą dietę. Zastanawiam się nawet jak wrócę do całego menu, bo za każdym razem, gdy jem już normalnie w restauracji, wcale dobrze się nie czuję… psychicznie, że wrzucam w siebie znów jakieś śmieci i fizycznie, bo potem mam poczucie ciężkości i przymulenia. Może już zawsze będę piekła ryby w piekarniku. Już nie mam nic przeciwko. Ziemniaki, sosy, makarony, olej, masło, cukier mogłyby już nie istnieć. Muszę nauczyć się teraz jak zdrowo wrócić do owoców i reszty potrzebnych składników. Serdecznie polecam, każdemu, kto podejmie w końcu decyzję, żeby przenieść się szybko i bezboleśnie w świat ludzi szczupłych. Wiem, że to okropne i nie powinno tak być i inne cechy naszego człowieczeństwa powinny być istotniejsze, ale ja czuję się o wiele lepiej właśnie w tym nowym świecie. I chcę w nim w końcu już zostać. Poza tym fajnie jest zmieścić się w dżinsy z dna szafy i usłyszeć pierwszy raz w życiu od kobiety mijającej mnie w sklepie „you are soo slim” nie „ you are soo tall”. Miał dużo racji Ojciec katecheta na rekolekcjach w tutejszej parafii, mówiąc, że krzywda, jaką wyrządzili nam ludzie w naszej podświadomości jest dotkliwsza niż fizyczne kopniaki. Trudno jest przyznać się przed sobą, że całe życie czuło się „innym”, innym-gorszym niestety, i tę etykietę, jak tatuaż nosiło się napiętnowaną na czole. Skoro jestem „inna” a wolałabym być po prostu taka sama… to będę inna – lepsza, inna – ambitniejsza, inna – doskonalsza, inna – ważniejsza… i nie mam już siły… wiec będę nie lubiła ludzi generalnie, za to że widzą mnie inną, że mnie piętnują publicznie, zwracają tylko na mnie uwagę, komentują głośno moją inność jakby zobaczyli nieznany gatunek małpy w zoo i myśleli, że ona nie rozumie ludzkiej mowy. W Londynie już nikt nie zwracał uwagi… na tle zakolczykowanych, różowych pióropuszy, wielkich, czarnych Afrykanek toczących się po supermarketach, alternatywnych artystów w podartych ubraniach i rozwalonych butach nie do pary, wulgarnych, ociekających seksem nastolatek, moje 186 cm przestało rzucać się w oczy, a ja zaczęłam cieszyć się nowym uczuciem nieznanej anonimowości i niemej akceptacji. Niestety „wstręt” do ludzkiego wścibstwa, ksenofobii i nietaktów pozostał pod postacią już jedynie „wstrętu” i podświadomego pytania, co zrobić żeby w ich oczach nie być jedynie wzrostem, który przecież nie ma żadnego znaczenia. Myślę, że podobnie czuje się w Polsce każdy inny: grubszy, mniejszy, utalentowany w jakiś specyficzny sposób, niepełnosprawny. Mam nadzieję, że procent tych, którzy rozwinęli przez lata w sobie śmiertelną chorobę „wstrętu” do ludzi jest mniejszy niż tych, którzy potrafili ochronić swoją osobowość „na świeczniku”. Ja pół życia uciekałam przed natrętnymi spojrzeniami ludzi, nie mając pojęcia, za czym mam się schować? Za sportem, za chudością, za łóżkiem, za źle rozumianą pewnością siebie? Teraz stawiam czoła konsekwencjom. Leczę zranioną, zmienioną podświadomość, bo nie chcę już być w stosunku do ludzi okropniejsza niż oni nieświadomie byli do mnie. Fajne były te rekolekcje. Dały receptę na skuteczne lekarstwo. Szczery rachunek sumienia, wybaczenie sobie i innym i wyrzucenie przeszłości za burtę. Modlitwa. Czas przyszły. Być jak najcenniejszy, szlachetny kamień w czyichś dłoniach. Skoro obdarzasz mnie, Boże, tyloma błogosławieństwami, a ja jestem jak zwykła jaszczurka, płaz zimnokrwisty, polny kamień nieprzypominający blasku klejnotu, a jedynie pospolity, uliczny kurz, to jak cudowne musi być życie poza tym marginesem kompromisów? Bo jak powiedział nauczyciel: kompromis jest potrzaskiem. Jedną nogą w Kościele na niedzielnej Mszy, a drugą w łóżku z „narzeczonym”, bo to co ludzkie nie jest nam już zupełnie obce. I tu i tam pojawia się poczucie wyobcowania, rozerwania z miłością, pomimo tego, że wydaje się jakbyśmy byli kochani mocniej w ciele niż w duchu. Bo ducha nie czuć, nie widać, nie słychać, tak wyraźnie jak chrapania, sapania, milczenia drugiego człowieka. Bóg sam projektował każdą dłoń z osobna, zapisując na niej zadania. A wszystko, co się dzieje, dzieje się po to, żebyśmy mogli je wypełnić. Być ochrzczonym to nie znaczy już dla mnie być bohaterem, wstąpić do zakonu, odmienić życie jak św. Franciszek. Chodzi o to, żeby stać się uczniem Mistrza, iść za nim codziennie. Być jego towarzyszem, niemym adwokatem i głosić tę jedyną prawdę własnym życiem ze świadomością Bożej pieczęci na czole. Dziś odnowiłam sakrament chrztu. Dziś odnowiłam polisę na życie wieczne. Dziś zaczynam jeszcze jedną dietę. Dietę dla utraty.. kompromisów, bo zawsze czułam, że one jątrzą w moim życiu stany chorobowe. Mistrzu, lecz, uzdrawiaj, natchnij każdego, kto Ciebie potrzebuje, szuka, sprawdza, odtrąca…i nie opuszczaj mnie gdy błądzę. Ostatnim doświadczeniem rekolekcji wielkanocnych było uzdrowienie. Mieliśmy wszyscy wyciągnąć dłonie i położyć na nich nasze niewidzialne choroby, alergie, nerwice, ułomności, zanurzyć te dłonie w świętym oleju i pozwolić Mistrzowi działać. Otworzyć mu drzwi od wewnątrz serca i czekać na cuda… Pisałam, co mi doskwiera najbardziej. Nie jest to wcale wycięty guz, czy inne cielesne świństwa. W zasadzie, to nawet z tym guzem czułam się doskonale zdrowym człowiekiem w świetnej formie fizycznej, i nadal się tak czuję. To nie chorą fizyczność widać u mnie jak na dłoni. To ten strach przed oceną, wypaczone poczucie własnej wartości, zepsuta pewność siebie, których objawami są atakowani przeze mnie ludzie. Jak pies z wścieklizną potrafię gryźć bez opamiętania. Ciekawe jak Mistrz sobie z tym poradzi? Jak uzdrowi społeczną wściekliznę, poirytowanie ludźmi słabszymi niż ja? Nie wiem, czego się spodziewałam. Nigdy wcześniej przecież nie doświadczyłam uzdrowienia, w sensie dosłownym. Nie musiałam długo czekać, żeby dowiedzieć się, co to oznacza. Mistrz użył metody akademickiej Pawłowa. Już następnego dnia nie dostałam tłumaczenia na czas, bo jego komputer się zawieszał… zawaliłam cały dzień i sprowadziłam winną temu osobę, która zgodziła mi się pomóc o 8.00 rano zwleczona moim telefonem z łóżka, zupełnie bezinteresownie, do poziomu pierwotka. Zupełnie normalny dla mnie scenariusz, który powtarzałam z innymi ofiarami, z manią heroinistki aplikującej sobie regularnie truciznę. Cała akcja wydarzyła się jak w scenariuszu zazwyczaj, ale to, co stało się ze mną natychmiast po tym nie było dla mnie typowe. Akurat parkowałam samochód, mocno spóźniona do pracy, wysyłając ostatniego plugawego smsa pod adresem byłego już przyjaciela i nagle poczułam taki ścisk w sercu, że natychmiast wybuchłam tak głębokim, określiłabym płaczem, że moje ciało zaczęło się normalnie, fizycznie trząść. Usłyszałam tylko słowa „Nie rań ludzi, bo to boli” i nie mogłam pohamować tego płaczu. Jak się pozbierałam, to miałam taki ciężar w sobie, że nie mogłam na niczym się w pracy skupić, nie mogłam nic zrobić, po prostu nie dało rady. To był ostatni dzień rekolekcji. Tego dnia nie dojechałam, ale dowlekłam się do Kościoła, jakbym przyszła z kamieniami uwiązanymi do nóg. Wiedziałam, że muszę się wyspowiadać, żeby ktoś to ode mnie zabrał, że tak bardzo dziś Mistrza znów zawiodłam, że mnie nic już nigdy nie uzdrowi. W konfesjonale Mistrz powiedział mi, że już się to dokonało, że dziś uzmysłowiłam sobie ból, jaki wyrządzam sobie, jemu i innym i pamięć o tym płaczu, nigdy już nie pozwoli mi zapomnieć o godności drugiego człowieka. To prawda. Ten płacz tak bardzo bolał… Ale nadal jeszcze zapominam, może już nie tak do końca, może już szybciej się ogarniam w amoku, ale jednak. Długa droga.
Brak komentarzy