Po raz drugi leżąc w łóżku, używając telefon piszę na bloga. Rewelacyjna metoda. Ja, niezbyt wielka fanka nowinek technicznych, po raz pierwszy doceniam upgrade technologiczny w swojej komórce. Nie mylić z tą komórką, którą obecnie przebudowuję po krowie, w rodzinnym domu. W niej z resztą też pewnie pojawi się parę nowoczesnych udogodnień i będzie to chyba ostania przerobiona komórka na naszej ulicy. Komórka w dawnym sensie tego słowa… Dziś znów spróbowałam spalić jakieś kalorie, nerwy i doły. Zapędziłam się na trawkę koło basenu i złapał mnie deszcz. Haha. Przed deszczem w Dubaju nikt się nie chowa, nie ucieka, nie kryje. Postanowiłam wyjść pod kompletnie wolną przestrzeń nieba i delektować się każdą kroplą tego czterominutowego krupniczku. Lało poprzedniej nocy. Tak soczyście, że mój samochód przed domem wyglądał dziś rano jakby betoniarka wylała na niego tonę brudnego błota. No, ale niestety takie uroki mieszkania na budowie, wokoło niedokończonych drapaczy. Nie ma drogi dojazdowej, parkingów przed budynkami, chodników. Makabra. Za to jest dziura na dziurze, góry piachu, blokujące wyjazd ciężarówki, koparki i autobusy z biednymi robotnikami czekającymi grzecznie za rączki w kolejce do tych pojazdów, bo autobusów jest zaledwie kilka, a robotników setki, poustawianych jak równe linie niebieskich, cienkich, małych żuczków, w roboczych strojach i chustkach na twarzach. Kto się nie załapie na pierwszy transport to musi czekać, aż autobus zawiezie jedna turę i wróci po resztę, a to cenne dwie godziny snu, bo do pracy codziennie przed piątą. Jadąc kiedyś po kogoś na lotnisko, bardzo wcześnie rano, widziałam jak fatamorgany, ciągi takich starych, rozklekotanych autobusów jadących przez bogaty, luksusowy Dubaj na liczne budowy, a z okien wystające głowy na wpół śpiących indyjskich „niewolników”. Wtedy zauważyłam, że w autobusach zamiast klimatyzacji są poprzyczepiane do sufitów małe wiatraki i pomyślałam, dlaczego oni urodzili się w najniższej indyjskiej kaście, a ja w wolnym kraju, który dziewczynie z prowincji dał szansę studiowania na Uniwersytecie w Stolicy. Dlaczego jedni rodzą się w dobrobycie, a inni od początku życia walczą o podstawowe składniki potrzebne do ludzkiej egzystencji? Nie wiem dlaczego nie należę do tamtej grupy, ale to niedokończone rozważanie bez odpowiedzi przemienia się w modlitwę dziękczynną… powtarzaną każdego dnia inaczej. Dziś na przykład na trawce przy basenie. Próbując czegoś nowego. Zawsze fascynowało mnie jakoś takie rytmiczne, spokojne, bardzo równomierne i ciągłe przemieszczanie energii swojego ciała w różnych pozycjach, jak w tai-chi. Dawno zwróciłam już swoja uwagę na tę technikę, ale wewnętrzne interego powtarzało mi, że to za statyczne, za spokojne i za nudne dla kogoś tak roztrzepanego jak ja, więc sobie tylko od czasu do czas u gdzieś na to tai-chi patrzyłam. Dziś postanowiłam wsłuchać się w siebie, bo jakoś od pewnego czasu nie słyszę siebie wyraźnie. Biegnąc po Marinie usłyszałam: skręć do hotelu na basen. Ściągnij buty i skarpetki. Zacznij się rytmicznie poruszać w różnych kierunkach. Zgraj w jeden rytm ciało z duszą. Przyszło mi to dziś jakoś zupełnie naturalnie, choć przecież aż tyle się nie mogłam nauczyć z filmów akcji. Totalna improwizorka w deszczu, którą była genialna seria rozciągania i rozluźniania, tak po prostu. Teraz bardzo chciałabym mieć trenera w czarnym kimonie pokazującego mi każdy ruch z osobna i tłumaczącego mi tę filozofię. Zastanawiam się dlaczego, skoro w dobie technologii wystarczy włączyć komputer i wygrzebać z Internetu filmik instruktażowy na dowolny temat. Mi chyba bardziej chodzi o kontakt z człowiekiem niż z ekranem monitora, ale gdzie ja mam szukać w Dubaju instruktora tej wschodniej sztuki tanecznej, bo dla mnie to jak taniec na wietrze w zwolnionym tempie z własnym interego. (Kolejne słowo, które sobie wymyśliłam, żeby określić wewnętrzne ja).
Brak komentarzy