Targają mną emocje. Straciłam tyle czasu pracując nad czyimś projektem za nic, zupełnie za nic i jeszcze dałam przysłowiowo dupy! W głowie mi się nie mieści, że innym pomagam w sukcesach, a sama wlekę się z tyłu od zawsze. Odkąd sięgnę pamięcią. Najpierw katapultowałam karierę Michała z praktyki u własnego warszawskiego znajomego na planetę z królową i porządnymi zarobkami, sama flaczejąc przy narzeczonym, rozwijającym się architekcie, w gnuśnym Sheffield, potem kupowałam bilety lotnicze do żony i prezenty dzieciom Grześka. Pierwszy, na goodbye, w nieładnym stylu powiedział mi i tak, że nic nie jestem warta, drugi miał gdzieś, jak oznajmiłam że jednak pozew rozwodowy to sam powinien napisać. A najgorsze jest to, że podobno sama sobie krzywdę robię i wybieram takich facetów co to dadzą się wziąć na plecy i nieść przez życie… Lumbago, które złapałam w kręgosłup w czerwcu, gdy chciałam czyścić Rodziców włości ze stęchlizny nieruszanej latami, powinno mi wystarczyć i odstraszać od dźwigania kogokolwiek! Może i dostaję za to jakąś inną nagrodę, ekwiwalent w postaci na czas postawionej diagnozy, dobrej pracy, permanentnego słonka za oknem, ale litości, nie za taką cenę! Czy to jest ta sławna równowaga w przyrodzie? Bo ja, wykorzystana, wcale zrównoważona się nie czuję, a potem i tak znów jak wielbłąd – na kolana, na piach i na grzbiet nowego pana… Matko jak ja mogę czuć w ogóle pociąg do facetów, którym wygodnie na tym moim grzbiecie i żeby się jeszcze tą zwierzyną zaopiekowali jakoś… albo wynagrodzili własny ciężar, to jeszcze bezczelnie powiedzą, ze przecież sama oferowałaś pomoc, sama się tak troszczyłaś… nie było trzeba, ja o nic cię nie prosiłem. Boli, ale to też prawda. Druga strona medalu. Moja słaba strona. I jakie to życie jest nieuczciwe… bo wczoraj dostałam walentynkowe smsy jedynie od tych, których zwodzę i wykorzystuję od miesięcy. Z tych, którzy otrzymali wiele, może o wiele za wiele, żaden się nie odezwał..
Ale wychodzi ze mnie niestabilna, niedowartościowana, fiknięta babka. Dzięki Bogu, im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Niewiele bardziej, ale zawsze jednak coś, a przynajmniej wszyscy uczymy się odruchów Pawłowa. I jak za dużo razy wsadzę łapki do wrzątku, to może się w końcu nauczę, że parzy i nic przyjemnego z tego nie będzie. Przypomniał mi się stary dobry morał, że sen o Królewiczu najczęściej kończy romans… ze Stajennym…
Oj i już słyszę glosy sprzeciwu, że przecież stajenny też człowiek, a czasem nawet i ładniejszy, i pracowitszy od księciunia, co kasę w kasynie przehula, księżniczki po okolicy wypatroszy i na dworze się urżnie. Proszę wybaczyć. Ja się wychowywałam na bajkach o „Śpiącej Królewnie”, nie na bajkach o Shreku. W moich bajkach, to Książę zawsze był ten lepszy, a stajenny czasem śmierdzący, leniwy i nieuczciwy…
Takich na plecach się nosi, czego nikomu z serca nie życzę!
1 komentarz
a może już czas wyrosnąc z bajek…? buźka.