Za grube tematy zabieram się z mozołem. Wiem, że przynaglenie do napisania nie minie, ale staram się je odwlec jak najdalej się da. Ktoś rzucił „powinnaś napisać książkę”… Hmmm tylko że teraz się klika, nie pisze. Zaczęłam rozpytywać o czym by chcieli, żebym napisała. Napisz o nas, pokolenie 82! O naszych domach, o tym jak każdy gdzieś jakoś został skrzywdzony. Aneta z domu, w którym się piło… bo wszyscy pili. Michalina z domu, w którym ciągle chorowała z desperacji by zwrócić na siebie uwagę. Julka z domu gdzie nie była bita… Była tylko na okrągło wyzywana. I ja z domu, w którym się nie mówiło tylko krzyczało. Tylko nie pisz o nas. Bo wychodzimy na taką patologię, a przecież nasz dom, nie był wcale najgorszy z bloku. Dobrze, nie napiszę. Niech będzie Kowalski, nawet z jednym chodziłam do podstawówki, ale u niego wiem, że też tak było.
Rodzice uczą dzieci języka komunikacji. Dla mnie najważniejszego narzędzia społecznego. Mogę nie lubić się przytulać, ale mówić muszę. Muszę załatwiać codziennie setki spraw. Wyrażać płynnie swoje emocje. Artykułować je. Zgadzać się lub nie zgadzać. Korzystać z języka okazując sympatię lub brak zainteresowania. Funkcjonować w społeczeństwie. U nich w domu były krzyki, wyzwiska i przekleństwa. Tłumaczenie nie działało jakoś na spokojnie. Krzykiem wszystko można było załatwić, wymusić. Dzieciaki uczyły się „krzyczącego” od rodziców mówiących „krzyczącym”, których ktoś „krzyczącego” nauczył, więc oceniać tego nie można. Agresja słowna nie funkcjonowała wtedy jeszcze w podręczniku niewłaściwego przysposabiania do życia w społeczeństwie. Dopiero nieśmiało ktoś, gdzieś, za górami za lasami, wspominał o karach cielesnych… Bicie to jest jak dziecko wiozą do szpitala, a jak nie wiozą, to nie jest bicie. To też nasz rocznik 82 i pewnie wiele innych.
Nigdy nie rozumiałam dlaczego za ścianą może być tak cicho, a u Kowalskich zawsze awantury. Na trzeźwo. Pomiędzy dziećmi a rodzicami najczęściej. Za ścianą mówili „spokojnym” i jakoś dało się wychować dzieci na porządnych ludzi. Kowalscy powiedzieliby, że dzieci urodziły się tamtym zza ściany jakieś lepsze. A może już miały wgrany „spokojny” w stopniu komunikatywnym? Nie. To rodzice uczą dzieci języka. I ten język może być pełen agresji, negatywnych emocji, gniewu, ubliżania w stosunku do innych, ale też do samych siebie. Potem zaczyna się posyłanie pociech na angielski, francuski, fiński, ostatni krzyk mody, i dzieciak już mówi „krzyczącym” w wielu dialektach. Wychodzi z domu do świata, no i zdziwko, bo generalnie świat nie akceptuje ludzi krzyczących z agresją. Spróbuj tak załatwić konflikt z szefem, bilety na mecz siatkarzy, kolejkę u specjalisty. Raz, drugi, trzeci zostajesz bez niczego i nikogo i …milkniesz po prostu. Słabsi zaczynają płakać z bezsilności. Mocniejsi zaczynają grać kogoś kim nie są, mówiąc niezrozumiałym dla siebie językiem spokoju. Popełnią masę błędów podczas nauki. Proces będzie długi i bolesny. Najwytrwalsi dostaną certyfikat międzynarodowy, po którym uwierzą, że swoje dzieci będą potrafili już nauczyć innego języka. Powodzenia! Ci, którym się nie udało pozostaną społecznymi, rodzinnymi, związkowymi, karierowymi terrorystami. Tylko naprawdę nielicznym uda się w rodzinnym domu nie wracać już do „krzyczącego”. Pomimo, że mówię dwoma innymi językami, „krzyczący” jest nadal językiem mojej podświadomości. Jest tak głęboko wykuty w jej tablice, że nie potrafię przetłumaczyć go na nic innego w momentach frustracji, rozczarowania, gniewu. Układam w głowie odpowiedź po „spokojnemu”, pamiętając o nowo-nabytej kulturze wypowiedzi, otwieram usta i krzyczę, mówię chamsko, agresywnie, wyniośle, obraźliwie, a potem płaczę… Tak bardzo wtedy siebie nie lubię. Nikt mnie nie nauczył radzenia sobie ze złością, emocjami, konfliktem w inny sposób, w innym języku. Sama musiałam się przeprogramować. Po drodze płacąc cenę wielu życiowych porażek za nieprzystosowanie do normalności. Nie chcę wracać do takiej siebie, a jednak wciąż odzywa się we mnie ta nieprawidłowość.
Nie dość, że mąż nie mówi po polsku, to jeszcze nie mówi po „krzyczącemu”. Ma ogromne pokłady cierpliwości i wyrozumiałości do moich skrzywionych umiejętności komunikacyjnych. Słucham siebie i myślę: jak Ty chłopie, oazo opanowania, ze mną wytrzymujesz? I jakim cudem ja mam w ogóle jakichś przyjaciół? Najgorsze są jednak powroty do tych naszych domów rodzinnych. Tam często rodzice, rodzeństwo oczekują od nas zmiany. Nie chcę oceniać na ile sami przepracowali tematy ’82. Czasem odklejanie się od dawnych mechanizmów zajmuje całe życie. Chcemy żeby nasze domy były inne od tych, w jakich sami dorastaliśmy, a potem okazuje się, że brakuje nam właściwych umiejętności, że ciągle za mocno tkwimy w odziedziczonych nawykach. Posłuchajcie więc jak mówią Wasze dzieci. Duża szansa, że mówią po prostu waszym językiem…
2 komentarze
Swietny wpis, ktory daje duzo myslenia. Duzo trafnych spostrzezen. Mysle, ze duza role odrywa nasza polska metalnosc, ale i temperenet. Ogolnie uwazam Polakow za glosny narod.
Od meza , ktory jest Niemcem , nauczylam sie mowic spokojnie, bez krzykow. Mimo wszystko lapie sie na tym , ze niekiedy zdarza mi sie krzyknac na synka. :(. Mysle , ze warto nad soba pracowac, aby nasze dzieci potrafily sie normalnie komunikowac.
Dziekuje za ten post.
Dzieki za przeczytanie.