Stała się rzecz niebywała… Pani poznała Pana…
Tzn. znała go już od jakiegoś czasu, chyba od kwietnia, ale zawsze wydawał jej się nieodpowiedni do bliższej znajomości… taki starszy, łysy, osiłkowaty, zawsze z cygarem przy ustach. Zupełnie, po prostu nie w jej typie. Dygresja o typach – żaden dotychczasowy nie okazał się ani ideałem, ani dobrym trafem… więc… przyszła może wreszcie pora zmienić typowania… ha, ha, ha!
On jeden zapamiętał z pierwszej rozmowy wszystkie informacje i szczegóły… on jeden zaczął regularnie odwiedzać Dubai Mall i pojawiać się przed moim sklepem na 5 sekund, żeby z uśmiechem powiedzieć „Hello”. Kiedyś nawet dał mi numer, ale gdzieś go zapodziałam… niby… potem, kolejnym razem zignorowałam po prostu bezczelnie pierwszego smsa zupełnie nie czując tej osławionej chemii, która jak nie zwalała mnie z nóg w ciągu pierwszych 30 sekund to była przyczyna braku kontynuacji znajomości… I w tym oto przypadku facet trochę za głośny nawet jak dla mnie ;), za łysy zdecydowanie, ale za to za bardzo owłosiony na klacie, zaczął się o mnie starać dość regularnie i dość bezcelowo… do wczoraj…
Wczoraj, natomiast rozpamiętując zawód urodzinowy i rozczarowanie tegoroczną zerową liczbą prezentów z tej samej okazji (nie, żebym sobie specjalnie zasłużyła) zobaczyłam znajome kontury cielska ponownie w witrynie swojego sklepu, ze szczerym uśmiechem, trochę już jednak bardziej nieśmiało, wypowiadające w biegu, pełne nadziei „Hello”. W ułamku sekundy, gdy ten łysy osiłek znikał mi z pola widzenia, totalnie rozczulona jego podchodami, zawodami i stałością uczuć, złapałam za telefon i odgrywając cud nad Wisłą z odnalezionym nagle numerem, powiedziałam trochę niedbale, ale bardzo wesoło… „Hello”.
Hannibal wyraźnie się uradował i nie było już opcji nie zgodzenia się na kawę, a z kawy zrobiło się risotto z owocami morza, stoicki caramel pudding i trzy lemoniady u zaprzyjaźnionego Charliego w „Joe caffé”, dwa unity od mojego sklepu. U tego samego, u którego z Ewcią obejrzałyśmy (na plastikowych krzesełkach z braku miejsc, delektując się osławionym stoickim puddingiem) otwarcie najwyższego budynku Burj Khalifa. Z Ewcią z Holandii wciągnęłyśmy, przy 30 stopniowym upale, anielsko-przepyszne ravioli ze szpinakiem i leśnymi grzybami. Polecam, palce lizać : )))
Ta pierwsza z lunchów-randka okazała się nieprzewidywalnie sympatyczna, a Hannibal nieoczekiwanie interesujący. Potem okazało się, że on wcale nie był aż tak bardzo głodny, ale jak dostał już w końcu, po tylu bezowocnych wizytach w Mallu zielone światło, to zamawiając ciągle coś nowego do jedzenia, postanowił tym oto sposobem wydłużyć chwile ze mną, tyle ile się tylko da… ha, ha, ha… Miły komplement… podobny do tego jaki sprawił mi Szymon wożąc mnie po Warszawie między obiadem, a kinem późno w nocy… ale to zupełnie inna opowieść…
Jakoś tak się rozgadaliśmy, że wieczorem miałam ochotę jeszcze go zobaczyć i była to zapowiedź totalnego szoku, jaki przeżyłam, godzinę po zjechaniu windą, wystrojona (Aga na skypie widziała) na randkę numer 2.
Po paru apple martini, jego 3 szklaneczkach scotcha i jednym dłuuuuuuuuugim, pachnącym cygarze, oczywiście Hannibal zgłodniał, a już wiem, że zjeść to on potrafi. Zaproponował szybkie sushi w Budda Bar, na co zgodziłam się z podwójną przyjemnością. Po pierwsze sushi, po drugie Budda Bar :)))
Pisałam już, że kolega umie słuchać i naprawdę wszystko słyszeć, bo czasem słuchanie nie równa się zrozumieniu i zakodowaniu… Tym razem musiał też wyraźnie usłyszeć w „Joe Caffé” całą moją historię z kopnięciem kameleona w oczy przy okazji mało udanej celebracji urodzinowej, wielkim problemie finalizacji wyjazdu do Afryki, którym chwaliłam się w kwietniu, kiedy jeszcze nie byłam świadoma makabrycznie horrendalnych cen biletów lotniczych, no i generalnie nie najlepszym kilkudniowym startem w swój 28 rok życia, bo…
… w Budda Bar czekał przygotowany stolik, szampan… I biała, zwykła koperta pod moim talerzem. Najpierw zjedliśmy, potem kelnerzy przynieśli czekoladowy torcik z napisem „NEW Happy Birthday Nell” i odśpiewali sto lat z aplauzem Hannibala na stojąco ha, ha. A potem zabrali talerze, no i już nie mogłam udawać, że nie widzę tej koperty…, ale, zanim wzięłam ją do ręki, Haider (bo tak ma naprawdę na imię ten mój urodzinowy wybawiciel) dał mi do ręki nowiutką, bielutką, słodziutką Nokię z zapisanym jego numerem na 5 różnych sposobów, z karteczką, że ma nadzieję, iż tym oto sposobem zacznę regularną z nim komunikację ha, ha, ha, z dopiskiem, że mam absolutnie nie czuć się zobowiązana tym wieczorem do zachowania jego numeru.
A w kopercie były darmowe mile lotnicze Emirates Airlines… dokładnie tyle by dolecieć i wrócić z Kapsztadu w dowolnym terminie, przepisane na moje imię i nazwisko… bezzwrotne… ha ha ha… jak zaznaczył Haider, sącząc szampana o 2 nad ranem.
Zastanawiam się, czy moje życie nie nadaje się przypadkiem na scenariusz dobrej, brazylijskiej telenoweli ha, ha, ha. I nie wiem czy to ten szampan, mile, czy jednak coś zupełnie innego zawiesiło tego wieczoru nić interesującego porozumienia pomiędzy mną a cygarowym Hannibalem, któremu muszę chyba uważniej się przyjrzeć w najbliższym czasie, nie symulując już utraty telefonu i wszystkich jego 5 numerów… 🙂
Happy Birthday nr 2….
Brak komentarzy