Rodzina i Przyjaciele

Zaadoptuję cię, chłopczyku

31 lipca 2011

Czasem wszystko wychodzi tak, jak powinno, ale są dni, że z trudem akceptujemy wynik swoich daremnych wysiłków artystycznych. Wtedy najlepiej skasować mało zadowalające produkty końcowe i zacząć od początku, innego dnia. Tak jest dziś z moją zabawą Photoshopem. Wczoraj zrobiłam 8 zdjęć w godzinę, dziś przez 3 rzeźbiłam 4, które po mozolnej przeróbce i tak skasowałam. Kiedyś rysowałam kredkami albo ołówkiem. Dziś bawię się, z lenistwa, kolorami w programie komputerowym, na własnych portretach z Paryża. Dzięki Ci Boże za poprzedni lepszy dzień, bo kilka ze wczorajszych dzieł mogę zaliczyć nieskromnie do arcydzieł moich rozwijających się zdolności : ) Po raz pierwszy w życiu wkleiłam sobie siebie na pulpit i nie mogę oderwać od siebie, tzn. od swojej czarno-białej fotki, oczu. Dziś nic już więcej nie namaluję..

Za to napiszę. To pewnie z resztą powód, dlaczego Photoshop mi dziś zupełnie nie idzie. Mam w głowie od kilku dni temat domagający się napisania. Kilka tematów, ale ten szczególnie głośno woła w mojej głowie.

Pamiętam doskonale drobną, kolorową kostkę posadzki na szerokim korytarzu, stare drzwi do sali, z przeszklonymi do połowy skrzydłami, wysokie okna i czarne, metalowe kraty. Zapytałam natychmiast po co są te kraty w oknach. Czy bez nich gołębie wlatywały do tej sali? Powiedziano mi, że wylatywały dzieci i to dla naszego bezpieczeństwa. Dla mojego i chłopaka leżącego obok, bo reszta metalowych, wysokich łóżek w tej sali była ciągle pusta. Nie pamiętam dokładnie ile miałam lat, ale pamiętam dokładnie noc, w której dołączył do mnie ten chłopak. Wwieźli go na tym łóżku wieczorem, po kolacji. Usnął pawie natychmiast, szybciej niż ja, a w nocy ze snu wyrwał mnie jego przerażający atak padaczki. Jak w 997 oglądanym po nocach z ukrycia, widziałam w smugach księżyca jego szarpane konwulsjami ciało. Pamiętam jeszcze, że krzyczałam i płakałam głośniej niż on, i że lekarz włożył mu kołek do buzi, złapało go za ręce i nogi pięciu ludzi, a potem zasłonili biały parawan wokoło jego metalowego łóżka. Rano zapytał mnie, czy bardzo się przestraszyłam, chyba nawet przeprosił i się zaprzyjaźniliśmy na tydzień jego pobytu. Był starszy ode mnie, wieczorami mnie pocieszał, bo wieczorami po dobranocce najbardziej tęskniłam do domu i opowiedział mi o padaczce. Następnym razem już się tak nie bałam i wiedziałam, że tylko z kołkiem w ustach się nie udusi. Pewnego dnia powiedział, że dziś idzie do domu i zostawił mi swoją plastikową figurkę Gonza z Ulicy Sezamkowej, żeby mnie ktoś pocieszał za niego, bo ciągle moje oczy i skóra były zbyt żółte żebym i ja poszła do domu. Potem mijaliśmy się często na wąskich ulicach naszego małego miasteczka, przez następne 10 czy może 12 lat. Zawsze odwracał głowę i nigdy nie powiedzieliśmy sobie nawet cześć. Po wyjeździe na studia przestałam go rozpoznawać. Rozpoznawałam natomiast w sobie coraz silniejszą potrzebę adopcji dziecka, a potrzeba ta zrodziła się w tym samym szpitalu, krótko po wypisie chłopaka z padaczką. Zostałam sama. Smutna i radosna, że inne dzieci nie zachorowały tak jak ja i są zdrowe, ale muszę za to leżeć sama na tej okropnej, wielkiej sali z księżycem. Pamiętam tylko jedną uśmiechniętą pielęgniarkę. Reszta była leniwa i krzyczała, a jedna pani opowiadała innej jak to wieźli jej syna do kostnicy. Do wąskiej, zimnej lodówki dla trupów, bo nie mogła go pochować zanim nie ustalą przyczyny zgonu, a on teraz tam leży i marznie. Wszystko to wyleciało mi kompletnie z głowy. Żółtaczka wczepiona na pogotowiu z rozciętą głową wymagającą zszycia, szpital, przeciery marchwiowo-jabłkowe, które polubiłam na całe życie i nic poza tym. Żadnych detali do zeszłego tygodnia. Detale zaczęły do mnie powracać jak obrazy z dawno oglądanego filmu. Musiały, bo były odpowiedzią na pytanie Eliasa, w rozmowie, w której zapytałam go czy zgodzi się kiedyś na adopcję dziecka. Postawiłam to pytanie każdemu facetowi, który był przy mnie dłużej niż 3 miesiące, bo 3 miesiące to wystarczająco, żeby mnie poznać i wiedzieć, że jak coś sobie ubzduram to muszę to osiągnąć, a adopcja jest moim największym życiowym marzeniem. Elias, niestety, okazał się trudnym przeciwnikiem, nieumiejącym na razie pojąć, czemu zdrowa kobieta z takimi interesującymi genami chce adoptować, a nie rodzić? Nie potrafiłam nikomu odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego właściwie odkąd tylko pamiętam wiedziałam, że zaadoptuję pewnego dnia dziecko i zwiążę się jedynie z takim mężczyzną, który będzie chciał tego dziecka tak samo jak ja? Odpowiedź nie ma znaczenia, bo czy ludzie pytają, dlaczego chcesz wygrać szóstkę w totka? Mam teorię, że marzeń się nie wybiera, że marzenia są częścią naszej osobowości. To marzenie jest też częścią mojego dzieciństwa i zapomnianych szpitalnych wspomnień, które wyciągnął ze mnie Elias. Naprawdę nie pamiętam ile miałam wtedy lat. Mogłabym się tego dowiedzieć. To pozwoliłoby określić, co było mi wolno i czego mi wolno nie było. Na pewno nie mogłam łazić nocami po korytarzach, nie mogłam widzieć Taty, bo za bardzo płakałam jak musiał już iść do domu, a i tak nie dałam się oszukać jak tylko słyszałam jego głos za drzwiami i widziałam cień ukrywający się za filarem. Nie mogłam narzekać i pouczać pań pielęgniarek. Nie mogłam być też widocznie obojętna, bo zaryzykowałam „włamanie” do izolatki, w której odkryłam źródło przejmującego, tkliwego, umęczonego płaczu, niepozwalającego mi zmrużyć oka całą noc. W łóżeczku stał na słabych nóżkach ponad roczny bobas w białych, mokrych śpioszkach, z gilami i łezkami na całej buzi i kaftaniku. Pewnie pani z uśmiechem nie miała dziś nocnego dyżuru, bo przyszłaby i uspokoiła dziecko, przed nocną powtórką odcinka „Dynastii”. Dziś jednak nikt inny w dyżurce nie słyszał, nie widział i nie czuł nic innego poza konfliktem Alexis z Cristal. Usiadłam na podłodze i przez szpary w szczebelkach łóżeczka zaczęłam głaskać niemowlaka, tulić kocykiem i po cichutku śpiewać kołysanki. Chłopczyk się uspokajał, kładł na poduszkę czerwoną od temperatury i płaczu, smutną twarzyczkę, wyciągał rączkę przez szczebelki i zasypiał niespokojnym snem, wtulony w zimną, pustą przestrzeń izolatki. Naprawdę nie pamiętam ile miałam lat i nie pamiętam ile nocy przychodziłam do niego. Wiem, że pielęgniarki w końcu mnie złapały, odprowadziły do sali i kategorycznie zakazały śpiewania kołysanek. Kolejnej nocy płakałam razem z tym samotnym chłopczykiem z naszej wspólnej bezsilności względem losu i okrucieństwa dorosłych ludzi, bo drzwi do jego izolatki panie pielęgniarki zaczęły zamykać nocami na klucz.

Brak komentarzy

Zostaw odpowiedź

error: Content is protected !!